Recenzja

Bogusław Włodawiec

Bogusław Włodawiec

Zajmująca lektura o związkach

Książka ma formę wywiadu, prowadzonego przez dziennikarkę specjalizującą się w tematyce psychologicznej, z psychologiem i psychoterapeutą. Napisana jest zrozumiałym językiem i dotyczy spraw ważnych dla większości ludzi: relacji z rodzicami i ich wpływu na dorosłe życie, miłości, związków, zdrady, wychowania dzieci, itd. Czyta się to lekko, łatwo i przyjemnie.

Dzięki temu, że obie osoby mają wiedzę z zakresu psychologii, mniej w książce banałów, oczywistości i wyważania otwartych drzwi, lecz chwilami mamy do czynienia z ciekawą dyskusją, w której obie strony mają rzeczowe argumenty na uzasadnienie swojego stanowiska. Śledzimy rozmowę dwojga inteligentnych ludzi, z których każde ma swoje zdanie, swoje przemyślenia na omawiane tematy, przeczytane lektury i własne doświadczenia. Nie starają się robić dobrego wrażenia na Czytelniku, mówiąc niekontrowersyjne banały i ogólniki, lecz mówią to, co myślą.

Mimo to książka nie będzie za trudna dla nieprofesjonalnego Czytelnika. Każda osoba, nawet powierzchownie zainteresowana psychologią, może przeczytać ją z zainteresowaniem. Książka bowiem poświęcona jest tematom, które są ważne dla większości ludzi i każdy może znaleźć w niej odniesienia do własnego życia.

Psycholog, Paweł Droździak, potrafi uzasadnić swoje twierdzenia, odwołując się do badań naukowych i ustaleń współczesnej psychologii. Niektóre jego twierdzenia są jednak tylko spekulacjami, hipotezami, mającymi wyjaśniać zjawiska z jego praktyki, ale niekoniecznie powszechnie przyjętymi przez psychologów. Taka jest już jednak uroda psychologii - jest to nauka młoda i spekulatywna, w której wiele twierdzeń wyprowadzono z praktyki klinicznej, zaś udowodnienie ich na drodze badań jest na ogół niemożliwe. Ze względów etycznych nie można bowiem zaprojektować eksperymentu, w którym 100 dzieci wychowywanoby w określony, toksyczny sposób, po to tylko, by potem ustalić odsetek osób mających 30 lat później określone zaburzenia. Dlatego, jeśli wchodzimy głębiej w jakiś ważny temat w psychologii, często skazani jesteśmy na spekulacje. Niekiedy błądzimy, nieraz jednak zdarza się, że spostrzeżenia psychoterapeutów, wywiedzione z ich praktyki, są więcej warte niż obszerne badania i wyniki, uzyskane za pomocą wyrafinowanych metod statystycznych badaczy.

Bardzo ciekawe jest to, co mówi Droździak na temat znaczenia bliskości dla dzieci i osób dorosłych, odwołując się do eksperymentu Harlowa. Małe małpki, pozbawione matki, miały w klatce dwie atrapy matki: jedną drucianą, wyposażoną w butelkę z mlekiem w miejscu piersi, drugą - futrzastą. Małe małpki wypijały mleko od matki drucianej, ale przytulały się i przesiadywały na kolanach matki "ciepłej i puchatej". Z tego miejsca Autor wychodzi w swoich rozważaniach o bliskości. Interesujące są jego przemyślenia na temat relacji matka - córka, czy ojciec - córka.

Bliskie są mi poglądy Autora na temat przyczyn ADHD. Autor przypuszcza, że do powstania ADHD przyczynia się brak dyscypliny w wychowaniu, wynikający z braku ojca lub jego "unieważnienia" w rodzinie. Podoba mi się też, że Autor całkiem jednoznacznie nazywa sytuację, w której matka samotnie wychowuje dziecko jako patologiczną (choć powody, dla których tak się stało, mogą być obiektywnie uzasadnione). Autor stwierdza też, wbrew modnej ideologii "partnerskiego wychowania" i politycznej poprawności, że dziecko nie jest i nigdy nie będzie dla rodzica "partnerem".

W rozdziale poświęconym związkom damsko-męskim Autor, odwołując się do psychologii ewolucyjnej, przekonująco uzasadnia, dlaczego brak związku wydaje się często gorszy niż toksyczna relacja:

    Zwierzęta żyjące w stadzie nie odchodzą z niego, z tego powodu, że zajmują w nim niską pozycję. Podążają za stadem, gdziekolwiek ono się uda. Nawet, jeśli nie mają w nim łatwego życia. Wszystko jest dla nich lepsze, niż samotność.

Z tych powodów, zdaniem Autora, wiele osób tkwi w toksycznych związkach, zamiast opuścić osobę, która je krzywdzi.

Bardzo ciekawe i odkrywcze jest spostrzeżenie Droździaka, że w przypadku niektórych osób nieuzasadnione krytykowanie ich i dewaluowanie ich poczucia własnej wartości prowadzi do większego przywiązania tych osób do ich krytyka, zamiast - co wydawałoby się rozsądniejszym rozwiązaniem - do zerwania relacji z krytykiem. Autor odpowiada też na ciekawe pytanie, dlaczego w niektórych związkach nie może być "za dobrze".

Autor wskazuje, że powinniśmy brać odpowiedzialność za sposób wyrażania swoich emocji i za sposób traktowania najbliższej osoby. Zwykło się sądzić, że jeśli ktoś miał ciężki dzień w pracy, lub zespół napięcia przedmiesiączkowego, to fakty te wyjaśniają, dlaczego wyładowuje złość na współmałżonku. Autor jednak słusznie zauważa, że fakty te nie wyjaśniają jednak, dlaczego taka osoba traktuje współmałżonka jak worek treningowy, a nie - jak powiernika. A przecież ten drugi sposób także pozwoliłby rozładować trudne emocje.

Przy zrywaniu toksycznego związku, mówi Droździak, nie należy kierować się uczuciami, lecz rozsądkiem:

    Niektóre osoby wierzą, że za podpowiedziami tej emocjonalnej części może się kryć jakaś mądrość. Coś, czego rozum nie pojmuje, ale za czym stoi wyższa, kosmiczna konieczność, której należy się podporządkować. Takie osoby wierzą, że instynktowna reakcja ciała nie może ich przecież oszukiwać. Chcą się rozstać, ale czekają na pewien moment, który nigdy nie nadejdzie. Na moment wewnętrznej zgodności. Taką chwilę, kiedy nie będzie wątpliwości. Nie będą czuć pragnienia spotkania się z tym kimś "mimo wszystko". Takiej chwili nie będzie.

Autor odrzuca "mądrość", każącą w takiej sytuacji kierować się uczuciami. Porównuje tego rodzaju emocje do głodu nikotyny u palacza. W tym miejscu chciałbym, jako psychoterapeuta, potwierdzić spostrzeżenia Droździaka - rzeczywiście spotykamy w terapii osoby, które tkwią w nieudanych związkach, gdyż wierzą, że w takich sprawach trzeba kierować się uczuciami i "iść za głosem serca". I wiele lat bezskutecznie czekają na moment, kiedy serce im podpowie rozstanie. Jednakże taka postawa tylko przedłuża ich cierpienie, gdyż na ogół łatwiej jest odkochać się po rozstaniu, niż przed. A więc, by się odkochać, nieraz trzeba najpierw się rozstać.

Ciekawe spostrzeżenia ma Droździak, porównując psychiatrię do innych działów medycyny. Stwierdza, że w psychiatrii "nie ma chorób, lecz reakcje na problemy". Autor chce przez to powiedzieć, że o ile rak czy grypa przejawia się tak samo pod każdą szerokością geograficzną, to sposób manifestowania się problemów psychicznych jednostki zależy od kultury, w jakiej żyje. Podaje przykład anoreksji, nieznanej w wielu kulturach. W innych kulturach bowiem reakcje na takie same problemy mogą przejawiać się w zupełnie inny sposób.

Ponieważ Autor mówi nie tylko o ustaleniach nauki, co do których nie ma wśród psychologów większych kontrowersji, ale także dzieli się swoimi przemyśleniami i refleksjami, do jakich doszedł na podstawie swojej praktyki, to zapewne w niektórych sprawach Czytelnicy mogą mieć odmienną opinię. I ja także w niektórych miejscach myślę inaczej, niż Autor. Poniżej pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na niektóre poglądy Autora, które mnie nie przekonują.

Moje wątpliwości budzi twierdzenie Autora, że "przyjmowanie przez kobietę nazwiska męża jest w jakiś sposób pozbawianiem się tożsamości". Częścią tożsamości mogą być role społeczne, także rola żony. Zatem przyjęcie nazwiska męża może być tylko zewnętrznym przejawem przyjęcia nowego elementu własnej tożsamości. Kobiety mają w tej sprawie wybór: mogą pozostać przy swoim nazwisku, mogą przyjąć nazwisko dwuczłonowe, mogą przyjąć nazwisko męża. Jeśli większość kobiet decyduje się na przyjęcie nazwiska męża - nawet, jeśli wiąże się to z licznymi niedogodnościami - to raczej dlatego, że nowa tożsamość jest dla nich bardziej atrakcyjna, a nie po to, by się samej czegoś ważnego pozbawić.

Np. młode psycholożki publikujące w internecie po wyjściu za mąż proszą redakcje portali o zmianę nazwiska, pod którym opublikowały wcześniejsze artykuły, na nazwisko męża. Jest to uciążliwe dla wszystkich - dla samych Autorek i redakcji. Czy robią to po to, by nawet wstecznie "pozbawić się tożsamości"? Czy raczej dlatego, że częścią ich tożsamości stała się rola żony i ta nowa, szersza tożsamość jest dla nich ważniejsza, niż poprzednia?

W innym miejscu, snując rozważania na temat panowania nad emocjami, Autor podaje przykład żolnierzy na polu bitwy. Stwierdza, że "nikt przy zdrowych zmysłach nie wyjdzie z okopu bez przynajmniej setki wódki". Myślę, że jest to całkowicie bezpodstawne twierdzenie. Picie alkoholu przed atakiem nie należało do polskiej, lecz do sowieckiej tradycji. Mimo to nie przeszkadzało to polskim żołnierzom w opuszczaniu okopów, by atakować pozycje wroga. Najbardziej bohaterskie w Powstaniu Warszawskim, słynne bataliony AK "Zośka" i "Parasol" złożone były z harcerzy "Szarych Szeregów", którzy w ogóle nie pili alkoholu, gdyż zakazywało im tego prawo harcerskie. Nie mamy żadnych podstaw, by odmawiać tym ludziom zdrowia psychicznego. Przeciwnie - może to raczej my powinniśmy zastanowić się nad sobą i naszym zdrowiem psychicznym...?

Dr Wanda Półtawska, psychiatra, przyjaciółka Jana Pawła II, w czasie wojny była harcerką Szarych Szeregów, za co została aresztowana przez gestapo i wraz z innymi harcerkami, z karą śmierci trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbrueck.

Pisze Ona, co było największym zmartwieniem harcerek w obozie w Ravensbrueck, gdzie czekały na wykonanie kary śmierci (i większość z nich rzeczywiście została zamordowana):

    Pamiętam, w Ravensbrueck, my, młode harcerki, bałyśmy się właściwie tylko jednej rzeczy: żebyśmy się nie stały "kadłubami". "Kadłuby" to byli więźniowie głodem i strachem doprowadzeni do tego, że już im na niczym, dosłownie na niczym nie zależało. Wegetowali, nie reagowali na to, czy ktoś obok cierpi, czy umiera, czy się śmieje - wszystko jedno.

    I teraz obserwuję nasz naród... Myślę, nieraz na ulicach Krakowa, że ci przechodnie kolorowo ubrani i raczej syci - głodem przecież nikt nie przymiera - są bardziej zniszczeni tymi latami komunizmu, niż wtedy my, wychudzone jak szkielety kobiety w Ravensbrueck. Pomimo wszystko my tam zachowałyśmy przecież poczucie właściwych wartości, pomimo wszystko wiarę - a to spustoszenie, jakie spowodowały lata ideowego nacisku, zniszczyły nie ciała, ale dusze ludzkie, duszę narodu. I oni sobie z tego nawet nie zdają sprawy i narzekają, że teraz chleb więcej kosztuje.

    "Z prądem i pod prąd" str. 107-108.

Czy wszyscy już jesteśmy "kadłubami", niezdolnymi do żadnej ofiary w imię wyznawanych wartości? Czy zachowanie np. ks. Maksymiliana Kolbego, który zdecydował się na śmierć głodową za współwięźnia, potrafimy sobie wyjaśnić tylko jakimś szaleństwem, albo nadużyciem alkoholu?

Być może Autor miał coś innego na myśli niż napisał, a to niefortunne zdanie było po prostu nieprzemyślane i znalazło się w książce przez nieuwagę.

W innym miejscu nieprawdopodobne wydają mi się badania, na które powołuje się Autor, dowodzące jakoby genetycznego pochodzenia naszego systemu wartości. Prawicowość, lewicowość, religijność lub ateizm - zdaniem Autora miałyby być zdeterminowane genetycznie. Tymczasem nawet potoczne doświadczenie pokazuje, że to po prostu nie może być prawda. Osoby niewierzące niekiedy nawracają się i stają się bardzo religijne. Bywa też odwrotnie - osoby zaangażowane religijnie w młodości, w wieku średnim tracą wiarę. Niektórzy z nich, na starość, znów się nawracają. Czy w tym czasie dwukrotnie zmieniły się ich geny?

Znane powiedzenie konserwatywnego, pruskiego kanclerza Bismarcka - "kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość jest łajdakiem" zapewne nie jest prawdziwe, jeśli brać je dosłownie, ale obrazuje pewną prawidłowość - młodzi ludzie, którzy buntują się przeciwko zastanemu porządkowi, zwracając się ku lewicy, po latach, na starość, niejednokrotnie stają się konserwatywni. Czy to znaczy, że w ciągu życia zmienił się ich genotyp?

W Polsce możemy obserwować zarówno polityków, zmieniających poglądy i partie, jak i całe, wielkie grupy wyborców, zmieniające swoje sympatie polityczne na przestrzeni lat. Czy to znaczy, że wraz z każdą zmianą sympatii politycznych zmienia się genotyp wielu Polaków?

Zdaniem Autora, geny determinują osobowość, ta zaś determinuje system wartości. Myślę, że system wartości nie zależy od genów, lecz od środowiska, w jakim dorasta jednostka, a potem - od jej własnych wyborów, które jednak mogą się zmieniać w ciągu życia. Przyjęty system wartości staje się z kolei częścią osobowości.

Nie lekceważę roli genów, ale, gdy np. czytam w gazecie, że amerykańcy naukowcy odkryli gen, determinujący koalkoholizm (tj. gen determinujący zostanie żoną alkoholika), to nie traktuję takiej informacji poważnie.

Pewnym zawodem było dla mnie to, że Autor, który w jednym miejscu przekonywująco odwołuje się do psychologii ewolucyjnej, uzasadniając potrzebę bycia w związku, w innym miejscu odrzuca wyjaśnienia psychologii ewolucyjnej co do przyczyn zdrad. Psychologia ewolucyjna twierdzi, że ewolucyjnym uzasadnieniem zdrad mężczyzny jest podświadome pragnienie jak najliczniejszego zreprodukowania swoich genów. Autor odrzuca to wyjaśnienie, wykazując, że niekiedy mężczyźni spotykają się z prostytutkami tylko po to, by porozmawiać (gdy takiej możliwości rozmowy nie mają w swoich małżeństwach). Zapewne tak się zdarza, lecz raczej wyjątkowo. Obawiam się, że zdecydowana większość mężczyzn - klientów prostytutek - jednak nie odwiedza prostytutek tylko po to, by sobie z nimi pogawędzić.

Nawet, jeśli nie dochodzi do zapłodnienia, to popęd seksualny, który skłania mężczyzn do zdrady, istnieje dlatego, że w historii naszego gatunku na ogół przyczyniał się do sukcesu reprodukcyjnego.

Odrzucenie ewolucyjnego wyjaśnienia zdrady doprowadziło Autora do stwierdzenia, że ostatecznie zdrady się nie da do końca wyjaśnić ani zrozumieć. Myślę, że Autor znalazł się w takim położeniu właśnie dlatego, że odrzucił najbardziej racjonalne i przekonywujące wyjaśnienie, jakim obecnie dysponujemy - tj. wyjaśnienie oferowane przez psychologię ewolucyjną [1].

W pewnym miejscu Autor zdaje się przestrzegać Czytelnika przed terapeutami, uznającymi swój światopogląd za absolutny. Otóż, po wielu dyskusjach z moimi kolegami po fachu obawiam się, że chyba nie ma innych terapeutów... Mam wrażenie, że każdy terapeuta uznaje swój światopogląd za absolutny, nawet, jeśli oficjalnie deklaruje inaczej. Przekonałem się, że nawet terapeuci powątpiewający w to, czy ten świat istnieje, czy nie istnieje, powątpiewający w istnienie krzesła, na którym siedzą, powątpiewający w istnienie obiektywnej prawdy - w niektóre zdania wierzą z absolutną pewnością, np. że "klaps jest bezwzględnie zły", bądź "zmiana orientacji seksualnej jest całkowicie niemożliwa" - pomimo, że wiara ta nie ma żadnego uzasadnienia w wynikach badań naukowych. Obawiam się też, że nikt nie jest w stanie ciągle powątpiewać we własny światopogląd, gdyż prowadziłoby to do paraliżu wszelkiej możliwości działania.

Przypuszczam także, że neutralna światopoglądowo psychoterapia jest po prostu niemożliwa. Np. uznawanie zdrowia psychicznego za wartość, o którą warto zabiegać, nie jest ustaleniem naukowym, lecz wyrazem światopoglądu. Mimo to wszyscy terapeuci jakich znam, opowiadają się jednoznacznie za zdrowiem psychicznym, a przeciw chorobie. Nie znam psychoterapeuty, który zgodziłby się pomóc anorektyczce jeszcze trochę schudnąć... (a takie prośby się zdarzają). Analogicznie, nauka nie wypowiada się także w kwestii, czy należy płacić za sesję terapeutyczną. Pogląd, że za wykonaną usługę należy się zapłata, wynika z wyznawanego światopoglądu, a nie z ustaleń nauki. W systemie wartości klienta wywiązywanie się z przyjętych zobowiązań (np. płacenie za sesję, punktualność, dotrzymywanie słowa, prawdomówność, itp.) może być uznawane za "frajerstwo". Mimo to narzucamy w tej sprawie nasz system wartości. Nie jesteśmy zatem i nie możemy być "światopoglądowo neutralni".

Wątpliwe wydaje mi się twierdzenie Autora, że "im bardziej tradycyjne środowisko, tym stereotypy silniejsze". Autor nie przytacza żadnych dowodów na to twierdzenie i obawiam się, że ich nie ma... Myślę, że środowiska postępowe tworzą własne, nie mniej silne stereotypy. Wystarczy przypomnieć stereotyp otyłego kapitalisty-krwiopijcy w komunizmie, stereotyp moherowego słuchacza radia "Maryja" w lewicowych mediach, stereotyp leniwego mężczyzny, siedzącego przed telewizorem z piwem i pilotem - w pismach feministycznych, stereotyp sprawiedliwego sędziego Murzyna - w filmach z Hollywood, czy stereotyp średniowiecza, jako okresu ciemnoty - wśród ludzi współczesnych [2]. Nb. ci, którzy walczą z jednymi stereotypami, bardzo często bezwiednie upowszechniają inne stereotypy...

Podsumowując, z tezami Autora można się zatem zgadzać lub nie zgadzać, ale zawsze lektura jest zajmująca. W moim prywatnym rankingu książka zasługuje na ocenę 5 w skali (0-6). Polecam każdemu, kto chciałby poczytać coś łatwego i ciekawego o związkach, bądź szuka czegoś na prezent dla pary.



    Bogusław Włodawiec jest psychologiem, psychoterapeutą. Pracuje z osobami cierpiącymi na nerwice, depresje, zaburzenia odżywiania, a także z uzależnionymi od alkoholu i DDA.



Blisko, Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach

Paweł Droździak, Renata Mazurowska

Wydawnictwo Helion, Warszawa 2012.

Układanie relacji z ludźmi to jedno z największych wyzwań, jakie stawia przed nami codzienność. Subtelna sieć wzajemnych zobowiązań, emocji, naturalnych sympatii lub antypatii wpływa na nasze funkcjonowanie, odbija się na nastroju i w dużym stopniu decyduje o jakości życia.   Czytaj dalej...

Recenzje naszych Autorów