Artykuł

Katarzyna

Moje doświadczenia z psychoterapią


W Polsce psychoterapeuci, psychiatrzy i psycholodzy, osoby mające na celu dbanie o komfort życia psychicznego, są postrzegani bardzo negatywnie przez społeczeństwo. Wielu ludzi uznaje ich za "płatnych przyjaciół" - za opłatą wysłuchają, doradzą, zatroszczą się. Z kolei chodzenie do specjalisty często kojarzy się dość infantylnie - nie jako próba poprawy jakości własnego życia, ale jako "nienormalność", swego rodzaju ułomność.

Przez wiele lat przyłączałam się do powyższego sposobu myślenia o "psychospecjalistach". Pamiętam, jak w trakcie nauki w liceum przyjaciel zaproponował mi wizytę u psychologa, co spotkało się z moim oburzeniem. Nie wyobrażałam sobie możliwości wizyty w gabinecie psychologicznym. Tłumaczyłam - nie wiem, czy bardziej koledze, czy raczej sobie - że nie mam zamiaru płacić komuś za to, że posłucha o moich problemach i osobistych przeżyciach. Uważałam tę formę pomocy za bezsensowną i nieodpowiednią dla mnie. Mój pogląd na ten temat zaczął zmieniać się w trakcie studiów.

W klasie maturalnej zrodził się we mnie pomysł, aby rozpocząć studia pedagogiczne. Wiązało się to z chęcią pracy w domu dziecka - pracy z maluchami, którym życie ułożyło się gorzej niż mnie. Marzyłam, aby dać im coś z siebie, poprawić ich życie. Chciałam naprawiać "zły i nieczuły świat". Nie sądziłam, że lata spędzone wśród przyszłych pedagogów tak bardzo mnie zmienią.

Gdy z radością kończyłam pierwszy etap studiów, licencjat, wydawało mi się, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie - pierwszy dyplom zawodowy ze wspaniałym wynikiem, nieco później wakacyjny wyjazd do brata do Stanów Zjednoczonych, narodziny bratanka, jedno z najwyższych miejsc na listach osób przyjętych na studia II stopnia na wymarzonej uczelni... Żyć nie umierać! A jednak "coś" niepokojącego zaczęło się ze mną dziać.

Październik przywitałam z ogromną radością i ambicją osiągnięcia naukowych sukcesów. Po niedługim czasie moje szczęście zaczął przysłaniać smutek, zniechęcenie, łzy. Wiele trudu sprawiało mi poranne wstawanie, chodzenie na zajęcia. Przestałam się spotykać ze znajomymi. Jednocześnie stałam się "kłębkiem nerwów", "chodzącą bombą", która może wybuchnąć w każdej chwili. Po kilku zajęciach z psychologii zaczęłam zastanawiać się, czy moje samopoczucie nie wiąże się z depresją. Nie rozumiałam jednak co mogłoby ją spowodować. Trwało to około półtora miesiąca.

W pewnym momencie stwierdziłam, że mam dosyć męczenia się. Chciałam normalnie żyć - cieszyć się radosnymi chwilami, planować przyszłość, rozwijać swoje pasje. Pragnęłam zlikwidować ból, którego nie potrafiłam dokładnie opisać, a który niszczył moje życie. Zdecydowałam się wybrać do psychiatry.

Znajomy dominikanin polecił mi dobrą przychodnię w moim mieście. Po "randce z internetem" i buszowaniu po stronie przychodni oraz profilach psychiatrów na portalu naszaklasa.pl zdecydowałam się na kontakt z wybranym psychiatrą.

Konsultacja psychiatryczna wykazała, że mam zaburzenia lękowe. Lekarz okazał się człowiekiem pełnym ciepła i nad wyraz wrażliwym, ale jednocześnie wesołym. Niemal od początku leczenia miałam w nim ogromne wsparcie. Każda wizyta w gabinecie psychiatrycznym dawała mi poczucie bezpieczeństwa i stanowiła zachętę do życia. Dodatkowo propozycja psychiatry, abym dzwoniła, jak poczuję się gorzej, umocniła moje pragnienie leczenia.

Dostałam leki, chodziłam na wizyty do psychiatry. Dość szybko lekarz zasugerował również psychoterapię. Wzbudziło to we mnie wiele wątpliwości, ale po długich namowach zdecydowałam się spróbować.

Pojawił się jednak problem związany z wyborem terapeuty. Dwie terapeutki polecone przez psychiatrę "nie odpowiadały mi". Nie potrafię powiedzieć na czym polegało to "nieodpowiadanie". Może po prostu nie pasował mi sposób ich pracy? Może nie dawały mi wystarczająco dużego poczucia bezpieczeństwa? Może problemem była ta sama płeć? Trudno mi powiedzieć. Ale do trzech razy sztuka - trzeci polecony przez lekarza terapeuta, tym razem mężczyzna, okazał się osobą, z którą chciałam pracować nad swoim życiem.

Terapia jest dla mnie bardzo trudna. Nieraz mam ochotę uciec, schować się w ciemnym kącie i już nigdy więcej nie wracać na sesje terapeutyczne. Ale bardzo często z niecierpliwością czekam na kolejne spotkania - pojawia się wiele rzeczy, o których pragnę opowiedzieć terapeucie. Czuję się przy nim bezpiecznie i spokojniej.

Ogromny problem stanowili dla mnie od początku leczenia inni ludzie - znajomi, rodzina... Bałam się ich reakcji na wiadomość o mojej chorobie. Z jednej strony potrzebuję wsparcia bliskich i ich obecności, marzę o niej, ale z drugiej strony - ogromny lęk budzi we mnie myśl o ich odpowiedzi na mój problem.

Jednak kwestia ta była kolejnym zaskoczeniem dla mnie. Wiele osób potrafiło ciepło i z wyrozumiałością przyjąć informację, że potrzebuję pomocy, że nie radzę sobie ze swoim życiem. Otrzymałam wiele wsparcia od przyjaciół i koleżanek z grupy na studiach. Wdzięczna jestem również za zachowanie niektórych wykładowców, którzy "nie robili problemów" przy wystawianiu ocen czy chętnie szukali łatwiejszych i mniej stresujących sposobów zaliczenia przedmiotu.

Paradoksalnie największą trudność sprawił mi kontakt z lekarką medycyny pracy. Udało mi się znaleźć pracę w przedszkolu. Jednak musiałam wykonać niezbędne badania lekarskie. W trakcie wywiadu prowadzonego, lekarka zadała pytanie o przyjmowane leki oraz o korzystanie z poradni psychologicznej i psychiatrycznej. Miałam ogromny dylemat czy powinnam przyznawać się do swojej choroby. Psychiatra zapewniał, że nie mam przeciwwskazań do pracy z dziećmi, ale obawiałam się skłamać. Ostatecznie zdecydowałam się powiedzieć prawdę. Wyszłam z założenia, że skoro znajomi życzliwie do mnie podeszli, to lekarka tym bardziej mnie zrozumie i "nie będzie robić problemów". Tym razem było inaczej.

Otrzymałam zaświadczenie o niezdolności do pracy na wybranym stanowisku - pomimo zaświadczenia psychiatry prowadzącego, zapewniającego, że mogę pracować w przedszkolu na stanowisku wychowawcy. Podczas odwołania od decyzji, badająca mnie lekarka nie wierzyła, że nie miałam przyznanej grupy inwalidzkiej ani renty - pytała mnie o to kilkakrotnie, nie przyjmując mojej zdecydowanej odpowiedzi, że nie miało to miejsca. Nie wierzyła mi również, że nie byłam z tego powodu hospitalizowana. Następnie wyraziła opinię, że "nie wyglądam na osobę z zaburzeniami lękowymi", jednocześnie poddając w wątpliwość pisemną opinię mojego psychiatry. Gdy wysłała mnie do psychiatry, pracującego w ośrodku, poczułam się jak "ułom". Pani psychiatra spóźniła się, po czym - bez żadnego przeproszenia - krzyczała do mnie idąc korytarzem, na którym obecni byli inni pacjenci. Przyjęła mnie w sali konferencyjnej, w atmosferze urzędowości i niemal żądała, abym opowiadała ze szczegółami przebieg swojej choroby, gdyż - jak stwierdziła - "zostałam do niej skierowana i ona ma mi wystawić opinię". Gdy odmówiłam, argumentując swoją decyzję brakiem zaufania związanym m.in. ze zbyt krótką znajomością jej, zaczęła się trochę bardziej starać i okazała mi odrobinę szacunku. Mimo wszystko ostateczna decyzja znowu była odmowna.

Jak widać, moje wrażenia z leczenia psychiatrycznego i psychoterapii są bardzo różnorodne. Z pewnością nie stanowią jedynie potocznego poczucia ułomności i nienormalności - zazwyczaj wręcz przeciwnie. W większości sytuacji czuję się szanowana i otrzymuję od otoczenia mnóstwo ciepła, uśmiechu i wsparcia. Pojawiają się jednak ludzie, którzy nie potrafią mnie zaakceptować, co powoduje ogromny ból. Mam mimo wszystko nadzieję, że kiedyś będę mogła spokojnie mówić o swojej chorobie, bez obaw, że zostanę przyjęta jako osoba stanowiąca zagrożenie czy nienormalna, niepoczytalna. Liczę, że kiedyś ludzie zaczną szanować psychikę innych.




Opublikowano: 2010-10-15



Oceń artykuł:


Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu